Sierpień to czas wakacji. W dzieciństwie spędzałem je z rodzicami nad Oceanem Atlantyckim, na południu Francji. Zapakowanym po brzegi autem jeździliśmy na kilka tygodni na małą, uroczą wysepkę. Co rano chodziliśmy do boulangerie-patisserie (piekarni) po świeżo upieczone croissants, pains au chocolats i baguette (rogale, rogaliki z czekoladą i bagietki), które czasem nawet nie dojeżdżały do domu, bo zjadaliśmy je po drodze.
Co sobotę wybieraliśmy się na lokalny targ po regionalne produkty i sezonowe owoce i warzywa. Mój ojciec miał zwyczaj zjadać świeże ostrygi, które sprzedawca otwierał na naszych oczach. Do tego proponował również kieliszek lokalnego białego wytrawnego wina, które idealnie podkreślało smak ostryg. Będąc dzieckiem oczywiście wina nie piłem, ale przełamałem się i spróbowałem ostryg. Weszło mi w krew! Zawsze, kiedy jestem na wakacjach, gdzie hodują ostrygi, zamawiam kilka albo kilkanaście sztuk. Jadłem już francuskie (różne odmiany), włoskie z Sardynii, portugalskie, hiszpańskie, irlandzkie. Każda różni się wyglądem, kształtem, długością i oczywiście smakiem. Polecam!
Poza ostrygami smakiem mojego dzieciństwa były też „crepes” czyli cienkie naleśniki z mąki pszennej lub gryczanej. Były przygotowywane na bieżąco i trzeba było ustawiać się w kolejne, bo szybko znikały. Naleśniki smażone były na specjalnym dużym, okrągłym urządzeniu nazywanym „billig” (naleśnikarka) o średnicy 40 cm, więc wychodziły całkiem spore. Oczywiście kluczowe były dodatki: krem czekoladowy z bananem, z cukrem i sokiem z cytryny lub lawendą, z różnymi konfiturami, z solonym karmelem, z konfiturą z kasztanów jadalnych itp. Ja najbardziej lubiłem z solonym karmelem! Jeśli jeszcze nie próbowaliście, koniecznie spróbujcie!